Newsweek Polska Newsweek Polska
313
BLOG

Kościół i duch zmian

Newsweek Polska Newsweek Polska Rozmaitości Obserwuj notkę 10

Wygląda na to, że to, co było do zmiany, czyli sposób przekazywania treści, zmienia się na naszych oczach. Sama treść – przynajmniej za naszego życia – zmieniana raczej nie będzie.

>>>Więcej o Szymonie Hołowni

Pięć lat temu napisałem „Kościół dla średnio zaawansowanych”, minileksykon tłumaczący branżowe określenia i pokazujący, jak Kościół działa. Kilka miesięcy temu wydawca postanowił tę rzecz wznowić. Tekst przesłano mi do aktualizacji. Byłem przekonany, że z robotą uwinę się błyskawicznie. Co niby miałbym tam zmieniać? Wiadomo, Kościół jest jak stary żółw majestatycznie sunący przez historię. Zanim podejmie decyzję o korekcie kursu, mija najmarniej kilka lat, zanim wcieli ją w życie – kolejnych kilkadziesiąt, jeśli sprawa jest ekstrapilna – bywa, że kilkanaście.

Nad robotą siedzę z górą od miesiąca, do napisania od nowa jest ponad połowa książki. Gdy kwestiom, które zwykle odfajkowujemy generalizacjami (Kościół nie nadąża za współczesnością), przyjrzeć się w detalu, widać, jak bardzo zmienił się polski Kościół w ciągu ostatniej dekady.

Pierwsze z brzegu hasło – „Kursy przedmałżeńskie”. W latach 90. nazywane kursami przeciwmałżeńskimi, prowadzone przez parafialne aktywistki, opisujące rozmnażanie się człowieka językiem już to z przedwojennych powieści dla kucharek, już to z podręczników biologii epoki brązu. Dziś uświadczyć ich chyba niepodobna (szkoda, że następne pokolenia nie będą mogły poczuć dreszczu podekscytowania i zażenowania, który towarzyszył ich wykładom). Kursy przedmałżeńskie to obecnie domena (ciekawszych i nie, ale jednak) par o długim stażu w związku i w Kościele. Można posłuchać o sposobach rozwiązywania konfliktów czy o strategiach wychowawczych.

Kościół stara się coraz lepiej tłumaczyć to, co ma do powiedzenia, na współczesny język. Jeszcze 10 lat temu w literaturę religijną można się było zaopatrzyć w przykościelnych księgarenkach, wypełnionych aromatem stęchlizny. Dziś w każdym większym polskim mieście jest świetnie zaopatrzona religijna księgarnia, z kącikiem multimedialnym, nierzadko z kawą, herbatą, miejscem, aby przysiąść i poczytać.

Religijne strony internetowe mnożą się jak grzyby po deszczu. Poprawiło się sporo w dziedzinie kościelnej muzyki i architektury. Wierni nie są już skazani na dramatyczne rozdarcie między nieumiejącym, za to uwielbiającym śpiewać organistą a prostymi jak drut tzw. kanonami z Taizé. Parafialne chóry są na coraz wyższym poziomie, na organach coraz częściej grają absolwenci uczelni muzycznych. Architekci odpuścili już sobie rysowanie świętych hangarów, projektują kościoły zgrabniejsze, w których łatwiej odnaleźć sacrum.

Dziś nie ma już miejsca na brutalne mieszanie się do polityki, niestety nierzadkie jeszcze w latach 90. Nie ma biskupów czy proboszczów montujących na plebaniach koalicje polityczne. Sytuacje, kiedy to lokalny polityk zabiera głos z ambony z normy stały się egzotyką (coraz częściej potępianą przez wiernych). Komisję Majątkową, dekadę temu wychwalaną za wielki sukces Kościoła, dziś wielu ludzi tegoż Kościoła trzeźwo ocenia jako jedną z jego największych pomyłek. Radio Maryja, które pod koniec lat 90. straszyło z co drugiego okładkowego artykułu w polskich gazetach, zostało na dobre przesunięte do działu ciekawostek. Nominacje biskupie, zaskakujące w schyłkowym okresie pontyfikatu Jana Pawła II, ostatnio stały się obiecujące.

Pytanie tylko: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Dlaczego – choć zmieniło się na lepsze – polski Kościół wchodzi w czas kryzysu?

Powód pierwszy – niektóre z opisanych wyżej zmian, „uczłowieczających” oblicze Kościoła dotyczą miast i większych miejscowości. Poza wielkimi ośrodkami, gdzie ludzie są w stanie wymuszać zmiany, nakręcać konkurencję, np. na rynku kazań uprawiając tzw. churching, wszystko idzie po staremu – dobrzy księża nadal są dobrzy, gnuśni nadal wystawiają wiarę swoich owieczek na katorżnicze próby. Jeżdżę po Polsce, widziałem sporo genialnych parafii, bywam też jednak w takich, gdzie człowiek dochodzi do wniosku, że to cud, iż ludzie wierzą: młodzi wyjechali, została garstka starych, od lat panuje ten sam duszpasterski marazm.

Po drugie – nawet w wielkich miastach najlepsze religijne książki i najpiękniejsze pieśni nie zastąpią „czynnika ludzkiego”, księdza, który nie tylko mówi dobre kazanie (a nie miele wciąż te same frazesy lub wymachuje rękami w półekstazie), lecz także jest dla lokalnej społeczności punktem odniesienia, modli się i czyta, jest w stanie wychować świeckich, którzy przejmą od niego część odpowiedzialności.

Po trzecie – ludzie odchodzą, bo trzeba było tych kilkunastu lat, by uświadomili sobie, że to, co mówi Kościół, to prawdy – choć coraz lepiej zapakowane – nieproste, niełatwe, a bywa, że i bolesne. Ci, co lamentują dziś i biadają nad zacofaniem Kościoła, muszą zmierzyć się chyba z myślą o jałowości tego zajęcia. Wygląda na to, że to, co było do zmiany, czyli sposób przekazywania treści, zmienia się na naszych oczach. Treść – przynajmniej za naszego życia – zmieniana raczej nie będzie.

Szymon Hołownia

>>> Więcej komentarzy publicystów Newsweeka

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości