Wojciech Maziarski, redaktor naczelny "Newsweeka"
Wojciech Maziarski, redaktor naczelny "Newsweeka"
Newsweek Polska Newsweek Polska
744
BLOG

Czy Arabowie są zdolni do demokracji?

Newsweek Polska Newsweek Polska Polityka Obserwuj notkę 10

Oglądam sceny na kairskich ulicach i w pamięci stają mi obrazy, jakie widziałem ponad dwie dekady temu w miastach Europy Środkowo-Wschodniej. Warszawa, Berlin, Praga, Bukareszt, Wilno.

Mieliśmy wowczas swoją jesień ludow, dziś mieszkańcy Bliskiego Wschodu mają własną zimę. Tunezja, Egipt, Jordania, Jemen – fala buntow i demonstracji przelewa się przez kolejne państwa. Żądania te same: chleba, sprawiedliwości, wolności. Jednak jest zasadnicza rożnica, ktora sprawia, że dziś atmosfera nie daje się porownać z duchem tamtej rewolucji. Rzecz nawet nie w tym, że w Kairze dochodzi do walk i padają ofi ary śmiertelne. Aksamitne rewolucje, ktore przypieczętowały los bloku komunistycznego, też nie zawsze były takie aksamitne – w Rumunii toczyła się regularna wojna domowa, w Wilnie w czasie ataku sowieckich oddziałow na wieżę telewizyjną zginęli ludzie. Najważniejsza rożnica dotyczy tego, jak zareagowały światowe potęgi oraz międzynarodowa opinia publiczna i jaka była psychologiczna sytuacja buntujących się społeczeństw. My, obywatele bloku wschodniego, mieliśmy poczucie, że świat nam kibicuje, że wita z radością nasze rewolucje i trzyma za nas kciuki. To dodawało sił i było źrodłem pewności siebie. Wiedzieliśmy, że wystarczy zerwać żelazną kurtynę, a tam, po drugiej stronie, już na nas czekają z chlebem i solą. Niemcy doświadczyli tego całkiem dosłownie – po drugiej stronie muru stali ich ziomkowie z butelkami szampana. Wprawdzie bardzo szybko przyszło obustronne rozczarowanie, ale to już zupełnie inna sprawa...

Na arabskie rewolucje nikt za granicą nie czeka.
Nikt im nie kibicuje, nikt się z nich nie cieszy. Jeżeli budzą w światowych stolicach jakieś emocje, to przede wszystkim paniczny strach, że w ich wyniku cały Bliski Wschod upodobni się do fundamentalistycznego Iranu albo stanie się cywilizacyjną czarną dziurą, jak Afganistan. W gruncie rzeczy wszyscy woleliby, żeby wszystko zostało po staremu, bo z dwojga złego lepsze dyktatury skorumpowanych satrapow niż rządy islamskich fanatykow. Nie lekceważę tych obaw i przyznaję, że nie są bezpodstawne. Tyle że Zachod sam zgotował sobie taki los, uprawiając przez lata cyniczną realpolitik – przyjaźnił się z bliskowschodnimi dyktatorami i przymykał oko na metody sprawowania przez nich władzy. Gdyby przynajmniej rownolegle inwestował w budowę demokratycznej, liberalnej alternatywy. Gdyby wspierał i finansował prozachodnie ośrodki polityczne, ktore mogłyby w chwili przełomu stanąć na czele buntu. Ale gdzie tam! Jedyną realną alternatywą na Bliskim Wschodzie są dziś islamiści. Ta nieprzezorność tym bardziej zdumiewa, że przecież Zachod ma za sobą doświadczenie niemal pięciu dekad wspierania demokratycznej alternatywy w Europie Środkowo-Wschodniej.

Począwszy od lat 40. USA i państwa Europy inwestowały w demokratyczną przyszłość naszej części kontynentu, finansując emigracyjne ośrodki medialne i intelektualne w rodzaju Radia Wolna Europa czy paryskiej „Kultury” oraz wspierając antykomunistyczną opozycję demokratyczną i niezależny ruch związkowy. Bez tego wsparcia wschodnioeuropejska jesień ludow okazałaby się zapewne jeszcze jedną bezprogramową rebelią, ślepym buntem ludu pozbawionego opozycyjnych elit. Dlaczego więc liderzy Zachodu nie zdołali zastosować na Bliskim Wschodzie tej samej recepty? Czyżby dlatego, że nie wierzyli – i nadal nie wierzą – w polityczny i intelektualny potencjał mieszkańcow Bliskiego Wschodu? Może w głębi ducha, nawet sobie tego nie uświadamiając, wciąż wyznają stereotyp, zgodnie z ktorym liberalna demokracja jest sztuką dostępną tylko białym ludziom z Zachodu.

A dla Arabow to zbyt trudne.

Wojciech Maziarski

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka